Tytuł: „Scarlett. Kontynuacja Przeminęło z Wiatrem”

Autor: Alexandra Ripley

Wydawnictwo: Albatros

Liczba stron: 790

Ocena: 7/10

„Kiedy i gdzie popełniłam błąd? Byłam przekonana, że jeśli tylko odłożę dość pieniędzy, nic mi już nie zagrozi. Teraz jestem bogata, a mimo to boję się bardziej niż kiedykolwiek w życiu.”

[Scarlett]

Jak już zapewne większość z Was wie, jestem ogromną fanką powieści „Przeminęło z wiatrem”. Dlatego też kwestią czasu było to, kiedy sięgnę po kontynuację tej historii, którą w rzeczy samej jest właśnie „Scarlett…”. napełniona trwogą i nadzieją zasiadłam na kanapie i delektowałam się lekturą. Ale czy to, co przeczytałam dorównuje pierwszej części? Czy Scarlett nie straciła niczego ze swojego ognistego temperamentu? O tym za chwilę.

Autorką drugiej części „Przeminęło z wiatrem” nie jest niestety Margaret Mitchell (która zmarła w wyniku potrącenia przez samochód), ale zupełnie inna osoba, z którą dotychczas nie miałam styczności. Alexandra Ripley okazała się również utalentowaną pisarką, choć według mnie brakowało jej lekkości pióra. Znana była głównie z powieści „Scarlett…”, jak również z takich dzieł jak „Ze złotych pól” czy „Charleston”.

Sama historia książki zaczyna się w momencie, gdy tytułowa Scarlett jest świadkiem pogrzebu jej najlepszej przyjaciółki, Melanii Wilkes, gdzie –  niestety – znów staje się celem nieprzychylnych spojrzeń i wrogich słów. Zdesperowana ucieka do Tary aby tam nabrać sił, jednak dom zarządzany ręką jej młodszej siostry nie wydaje się już być przystanią spokoju i radości. Na barki Scarlett spadają kolejne nieszczęścia – jej niania, Mammy, która wręcz zastąpiła jej matkę, ciężko choruje i umiera, ukochany Rhett pojawia się na moment, by zaraz znów ją opuścić, nie wzruszony na płacz i błagania; okazuje się również, że jej bogactwo jej zagrożone wizją bankructwa większości banków, na domiar złego ciotki z Charlestonu znów dopominają się wyjaśnień na temat krążących plotek. Zdruzgotana bohaterka postanawia je odwiedzić, aby ukoić nerwy i aby choć na chwilę uciec od problemów. Tam odnajduje po raz wtóry Rhetta, który opiekuje się majątkiem, matką oraz młodszą siostrą.  W skutek intryg i nieprzychylności niektórych ludzi, Scarlett zmuszona jest wyjechać z Charlestonu i odwiedzić swego dziadka w Atlancie, gdzie – niespodziewanie – odnajduje również rodzinę braci swojego ojca. Zachęcona życzliwością, której już dawno nie zaznała i cudowną luźną atmosferą przepełnioną prostotą i miłością, daje się namówić na podróż do ojczyzny swoich przodków – Irlandii. Wraz z jej wyjazdem jesteśmy świadkami wielu wydarzeń, wielu odkryć i wielu zmian zachodzących w głównej bohaterce, jak i w osobach ją otaczających.

Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia co do tej części. Właściwie większa część całej historii była naprawdę ciekawa i wciągająca, niestety jej zakończenie jak i wydarzenia je poprzedzające zepsuły pozytywny odbiór książki. Główną rzeczą, do której mogę się naprawdę przyczepić jest sama Scarlett i zakończenie. Ale od początku.

Już czytając pierwsze strony książki można wyczuć inny styl pisania, a co za tym idzie – inny klimat towarzyszący całej historii. Nie jest to jednak nic rażącego czy odrzucającego, raczej powiedziałabym  coś nowego, świeżego. Schody zaczynają się dopiero przy pierwszym „dogłębniejszym” spotkaniu z główną bohaterką, Scarlett O’Hara. Mimo wielkich – jak mi się wydaje – starań pisarki, Scarlett straciła trochę na temperamencie, inteligencji i sposobie postrzegania otoczenia. Gdy żegnamy się z naszą bohaterką w pierwszej części „Przeminęło z wiatrem” jest ona dojrzałą, zmieniającą się osobą, pozostającą jednak szczerą wobec siebie i osób, które kocha. W kolejnej części jednak wracamy do punktu wyjścia – O’Hara znów staje się zadufaną, widzącą tylko czubek swojego nosa damą, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Znów porzuca swoje dzieci na rzecz „wolności”, znów zaczyna pełne skandali życie, po to tylko aby w końcowej scenie zmienić się diametralnie. Pozytywnym zaskoczeniem natomiast jest Rhett Butler. Bohater został przedstawiony bardzo ciekawie, w dodatku pani Ripley udało się zachować jego charakter i sposób postępowania w zgodzie z oryginałem. Wielkim plusem jest również fakt, że autorka dość szczegółowo i ciekawie opisała całą rodzinę Rhetta, jego historię przed i po spotkaniu Scarlett oraz jego relacji z najbliższymi.

Kolejnym, moim zdaniem, błędem było umieszczanie niektórych zdarzeń, które w rzeczywistości nie wnosiły do historii nic nowego, a które to stawały się nudne po pewnym czasie. Przykładem tu może być choćby wprowadzenie dziadka Robillarda, którego właściwie nie przedstawiono zbyt ciekawie, a i sam wątek dłużył się po chwili i wręcz wydało mi się, że powstał tylko z braku pomysłu i z potrzeby zapełnienia pustych stron. Również moment z dalszą rodziną Scarlett wydał mi się lekko naciągany i naiwny. Wesołe ale ubogie irlandzkie towarzystwo mieszkające w małym domku, z mnóstwem rudych dzieci, a pośród nich Scarlett O’Hara, kobieta ceniąca sobie luksus i wygodę, osoba wychowana na olbrzymiej, tętniącej życiem plantacji? Nie, to już było dość nierealne. Ale gdy przeczytałam, że Scarlett postanowiła z nimi zamieszkać, bez pięknych sukien, bez służącej, bez bogactwa i wyszukanych potraw? O nie, to już zupełnie nie mieściło mi się w głowie. Tym bardziej, że nadal mieliśmy do czynienia z damą zadzierającą nosa.

Również wyjazd do odległej Irlandii wydał mi się mało prawdopodobny. Oczywiście ciekawa byłam przygód, które czekały tam na naszą bohaterkę, jednak muszę przyznać, że się rozczarowałam. Autorce wyraźnie zaczynało brakować pomysłu jak poprowadzić cały ten wątek i jak z niego wybrnąć obronną ręką. Na pewno nie pomógł jej w tym fakt, że przedstawiła Scarlett jako naiwną młodą damę, która postanowiła zostać w Irlandii na zawsze, nie zważając na to, w co się pakuję, na biedę i niebezpieczeństwa. Problemem był również tuzin nowych postaci, które pojawiały się chyba tylko po to aby się przedstawić, przy czym czytelnik za chwilę zapomniał o ich imionach i skąd właściwie się wzięli, z kim byli spokrewnieni i co robią w całej tej historii. Uważam, że 90% postaci, które pojawiły się w wątku poświęconym Irlandii były zupełnie zbędne. Na końcówkę natomiast zabrakło zupełnie pomysłu, niestety.

Ogólnie jednak książka nie jest najgorsza. Język użyty w powieści jest przystępny, łatwy do odbioru, dzięki czemu trafia do starszych, jak i młodszych czytelników. Styl, jakim została nakreślona cała historia nie zachwyca, ale również nie odpycha. Mimo tych plusów, uważam, że autorka nie miała pomysłu na tę książkę i podjęła się stworzenia kontynuacji ze względu na sławę pierwszej części.

Mimo paru minusów jestem zadowolona, że sięgnęłam po kontynuację „Przeminęło z wiatrem”, choć muszę przyznać, że spodziewałam się zupełnie czego innego i z pewnością wiele wątków poprowadziłabym inaczej. „Scarlett” bowiem ma potencjał, który niestety nie został do końca wykorzystany. Dlatego też polecam tę książkę raczej tylko fanom pierwszej części, ale uprzedzam, że mogą się trochę rozczarować.

__________________________________________________________________

Kochani! Znów wcięło mnie na parę tygodni, jednak tym razem powodem mojej nieobecności był mój dwutygodniowy urlop, który spędziłam w Polsce. Naprawdę tęskniłam za moim miastem i byłam bardzo szczęśliwa, że w końcu mogłam odwiedzić wszystkie znajome miejsca, za którymi tęskniłam i po których wielokrotnie błądziłam w moich snach. Cieszę się również, że mogłam odwiedzić przyjaciół i rodzinę, do czego nie zniechęcił mnie nawet śnieg po kostki i trzaskający mróz (-12 stopni to jednak duży szok, gdy przyjeżdża się z miejsca, w którym najniższa temperatura tej zimy wynosiła jedynie 0 stopni ;)). Mimo zadowolenia z urlopu, muszę przyznać, że zamiast wypocząć, to jestem jeszcze bardziej zmęczona ha-ha. A najtrudniejszy niestety jest powrót do pracy. Dlatego też ratuję się wspomnieniem urlopu:

Swojskie polskie kaczki, otóż to! Pozytywnie nakręcona wspomnieniami z urlopu, pozdrawiam wszystkich Was cieplutko i życzę jak najszybszego wzrostu temperatury i tego, abyście mogli cieszyć się tak piękną i słoneczną pogodą jaką ja mam okazję się radować. Ahoj! 🙂

Tytuł: „Szeptem”

Autor: Becca Fitzpatrick

Wydawnictwo: Otwarte

Liczba stron: 325

Ocena: 3/10

„– Vee, zechcesz towarzyszyć mi do toalety?
– Nie możesz iść sama?
– Planowałam iść sama, ale byłoby cudownie, gdybyś poszła ze mną.
– Dziewczyny, skąd wam się to wzięło? – odezwał się Elliot, obdzielając nas uśmiechem. – Słowo daję, jeszcze nie spotkałem takiej, która by mogła iść do toalety sama. – Pochylił się do nas i szepnął konspiracyjnie: – Możecie mi to zdradzić? Dam wam po pięć dolców, serio. – Sięgnął do tylnej kieszeni. – A jak mnie tam wpuścicie i załapię, o co biega, dam nawet po dysze.” [Elliot]

Jako że ostatnio rekordy popularności biją książki z gatunku paranormal romance, to też większość autorów współczesnych kieruje się tym wyznacznikiem, tworząc historie poświęcone związkom normalnych ludzi z wampirami, wilkołakami, duchami, zombie oraz wszystkim tym, co nosi znamiona  nienormalności i para-psychiczności. Oczywiście przyszła też kolej na anioły, a żeby było bardziej dramatycznie – upadłe anioły.

Historia zaczyna się znajomo. Poznajemy szesnastoletnią Norę – przeciętną dziewczynę z rozczochranymi włosami i postępującą anemią, mieszkającą w małej miejscowości, również do bólu normalnej. Nora wraz z najlepszą przyjaciółką uczy się w liceum, gdzie, na lekcji biologii, poznaje tajemniczego i przystojnego Patch’a, który wyraźnie jest nią zainteresowany. Wkrótce po poznaniu chłopaka, Norę zaczynają spotykać dziwne, trudne do pojęcia i jeszcze trudniejsze do wyjaśnienia rzeczy. I choć nastolatka nie ma pojęcia dlaczego wszystko to przydarza się właśnie jej, jest niemal pewna, że z Patchem coś jest nie tak i że ma on coś wspólnego z całym tym zamieszaniem.

Cóż, jak wiele osób się pewnie domyśla, sięgnęłam po tę książkę głównie ze względu na bardzo pozytywne opinie, które zebrała na wielu blogach oraz portalach internetowych. Niestety książeczka nie do końca trafiła w moje gusta. Prawdę mówiąc rozminęłyśmy się o całe lata świetlne. Być może spowodowane to jest faktem, że naście lat skończyłam już dawno temu i być może wyrosłam już z książek tego typu, a być może nawał książek o takiej tematyce zupełnie mnie zniechęcił.

Główna bohaterka, Nora, okazała się anemiczną, połykającą żelazo w zatrważających ilościach niezdecydowaną nastolatką. Raz bowiem twierdzi, że uwielbia ryzyko i tajemnice, by zaraz oznajmić, że ona nie będzie brała udziału np. w śledzeniu kogoś. Spontaniczność tej osoby widocznie popełniła harakiri i aby upewnić się, że nigdy nie zmartwychwstanie, skoczyła dodatkowo z dziesiątego piętra wprost pod nadjeżdżający pociąg. Do tego dochodzi jeszcze uderzające podobieństwo do bohaterki popularnej sagi „Zmierzch” czy też „Dary anioła” oraz niesamowita wręcz ignorancja ze strony nastolatki. Tak z grubsza opisałabym Norę.

Kiedy w końcu dobrnęłam do momentu, gdzie kwestia Patcha jest dłuższa niż dwa zdania, byłam pełna nadziei, że okaże się on rzeczywiście kimś tajemniczym, a jednocześnie odpychającym i przyciągającym. O, jak się bardzo pomyliłam! Co prawda postać Patcha nie wywoływała już skrętów żołądka, ale nie znaczy to wcale, że był godny poświęcenia uwagi. Właściwie to, nie licząc paru kwestii, Patch pojawiał się w książce sporadycznie, po to tylko aby obronić Norę przed niebezpieczeństwem albo aby ponaigrywać się z jej wyglądu. Muszę też przyznać, że zupełnie nie rozumiem (najwyraźniej nie załapałam tego momentu) w jaki sposób Patch i Nora się w sobie zakochali. Na resztę postaci szkoda mi czasu oraz miejsca, choć gdy zastanowiłam się dłużej, to doszłam do wniosku, że jedyną, naprawdę fajną postacią była przyjaciółka głównej bohaterki, Vee Sky.

Cała książka dziwnym trafem przypominała mi „Zmierzch” (choć to już może moja paranoja) i nie mogłam się powstrzymać przed porównywaniem obu historii. Nie dość, że Nora, tak jak Bella, była bardzo przeciętną dziewczyną uczęszczająca do szkoły średniej, to w dodatku swego paranormalnego ukochanego również poznała na lekcji biologii! Czy Amerykanie naprawdę przykładają do tego przedmiotu aż tak ogromną wagę, czy może jest to jakiś umowny znak, z którego istnienia zwykli śmiertelnicy nie zdają sobie sprawy? Być może biologia i zjawiska paranormalne wręcz się przyciągają? Oczywiście – jak na szanującą się książkę dla młodzieży – nie może zabraknąć wątków przyspieszających bicie serca. Oto Patch, na wzór Edwarda, ratuje dzięki nadprzyrodzonym zdolnościom bezbronną Norę przed śmiercią.

Ciekawe wydało mi się również przedstawienie postaci. Nora bowiem wpasowała się w kategorię „szarej myszki, rozchwytywanej przez wszystkich przystojniaków w okolicy”, jej przyjaciółka Vee Sky  dostała kategorię „naiwnej i mało inteligentnej ale zabawnej” i dziwnym trafem przypominała serialową Monę z „Pretty Little Liars”. Patch natomiast to  kategoria „próbuję być tajemniczy”, a Marcia, najgorszy wróg dziewcząt to „zło wcielone”. Najbardziej rozśmieszyło mnie podejście właśnie do postaci negatywnych, które zostały przedstawione wręcz karykaturalnie jako płytkie, tępe, nijakie; ich próby przebiegłości wywoływały jedynie uśmiech politowania.

Sama fabuła też nie wzbudziła zachwytu. Ot, mamy nastolatkę, która próbuje żyć normalnie po śmierci ojca. Codziennie uczęszcza do lokalnego liceum wraz z przyjaciółką, aż tu nagle spotyka Patcha, którego raz postanawia unikaj, raz pcha mu się w ramiona. Oczywiście zaraz okazuje się, że Nora jest potomkinią anioła, a Patch teoretycznie jest jej śmiertelnym wrogiem. W dodatku irytowały mnie niesamowicie niedociągnięcia. W pewnym momencie jest mowa o tym, że Nora nie może zbyt późno wracać do domu. W następnym dziewczyna znika na prawie całą noc, jest świadkiem morderstwa staruszki, następnie ląduje w motelu z prawie obcym chłopakiem, a co na to jej opiekuńcza matka? Chyba zapomniała, że ma córkę. Albo historia końcowa, gdy Nora odkrywa ciało w szkole. Gdybym ja znalazła ciało kogoś znajomego, to najprawdopodobniej dostałabym zawału na miejscu. Nora natomiast jakby ledwie zdobyła się na łzy. Cóż, jak to określiła Vee Sky – powoli zmierzamy do krainy To-Całkiem-Bez-Sensu.

Początkowo wydawało mi się, że książka jest po prostu zwykłą, lekką opowiastką dla nastolatek. Z czasem jednak przekonałam się, że historia jest nie tyle co nudna, ale nijaka i mimo tego, że została napisana łatwym i przystępnym językiem, to musiałam zmusić się do jej dokończenia. W dodatku odniosłam wrażenie, że od początku do mniej więcej połowy opowieści, autorka wyraźnie nie miała pomysłu zarówno na akcję, jak i na dialogi między bohaterami. Pod koniec nareszcie udało się jej utworzyć coś na kształt dynamiki, a zdarzenia posypały się jedno po drugim.

Naprawdę rzadko zdarza się, że zniechęcę się do książki tak bardzo, ponieważ jestem raczej tolerancyjna jeśli chodzi o twórczość pisarską i przebrnę niemal przez wszystkie twory literatury, ale ta książka była dla mnie nie do pokonania. Nie rozumiem zupełnie idei tworzenia czegoś na wzór innych popularnych książek, tylko po to aby wstrzeliło się to w aktualnie popularny kanon lub temat. Szczerzę nie cierpię książek bazujących na popularności innych książek. Ani to oryginalne, ani ciekawe.  Za to mogę przyznać, że zdecydowanie jest to najsłabsza książka jaką miałam okazję czytać do tej pory (aż strach pomyśleć ile jeszcze części tej książki powstanie). Dlatego też, z ręką na sercu, polecam tę książkę tylko i wyłącznie miłośnikom gatunku, ewentualnie fanom sagi „Zmierzch”, choć nie jestem pewna czy i ci docenią opowieść pani Fitzpatrick.

Tytuł: „Pretty Little Liars. Kłamczuchy”

Autor: Sara Shepard

Wydawnictwo: Otwarte

Liczba stron: 280

Ocena: 8/10

„Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób.”

Oscar Wilde

Chyba każdy z nas ma jakieś sekrety i tajemnice. A wiadomo, że w raz z sekretami w parze idą kłamstwa. Kto z nas bowiem nie kłamał, czy to w dobrej wierze, czy też nie? I choć często nie zdajemy sobie z tego sprawy, to te kłamstewka i tajemnice mogą w pewnym momencie zacząć żyć własnym życiem i przysporzyć nam tym samym naprawdę wielu kłopotów.

Wydaje mi się, że tego samego zdania była też Sara Shepard tworząc serię książek, zatytułowanych „Pretty Little Liars”. Co ciekawe, dodam, że seria powstała na podstawie wspomnień samej autorki, kiedy ta był nastolatką.

O samej autorce wspomnę naprawdę krótko. Jak każda młoda dziewczyna chciała być gwiazdą, kimś sławnym; z czasem jednak jej zainteresowania się zmieniły i postanowiła zostać projektantką klocków Lego. Jak wiemy, z dziecięcych marzeń mało zostaje, i tak też było w przypadku pani Shepard, która jednak postawiła na pisarstwo. I wydaje mi się, że to było lepsze posunięcie niż zostanie projektantem klocków. Nawet dla tak zacnej firmy jak Lego.

Historia jest jednocześnie dosyć zwykła, ale zarazem skomplikowana. Oto poznajemy cztery dziewczyny w wieku około szesnastu lat – Spencer, Hannah, Aria i Emily. Każda z nich jest zupełnie inna, ma inne problemy, żyje w innym świecie, a jednak przed laty były najlepszymi przyjaciółkami. Spoiwem była Alison. Szkolna gwiazda, przebojowa i zabawna, marzenie każdego chłopaka, a zarazem wróg każdej zazdrosnej nastolatki; królowa całej paczki. Pewnego dnia jednak Alison znika w niewyjaśnionych okolicznościach, nie dając znaku życia. Jej przyjaciółki, choć przerażone i załamane, w końcu godzą się z losem. Parę lat później zdaje się, że nic już ich nie łączy, każda ułożyła sobie życie po swojemu, zapominając, że jeszcze jakiś czas temu tworzyły zgraną paczkę. Wszystko zmienia się drastycznie, gdy Emily, Spence, Hannah i Aria zaczynają dostawać niepokojące wiadomości, których nadawcą jest anonimowy A. Okazuje się, że ktoś zna wszystkie tajemnice, o których dziewczyny najchętniej zapomniałyby na zawsze. Jednak tajemniczy nadawca nie ma zamiaru na to pozwolić. Pytanie więc – do czego zdolne są dziewczyny, aby dowiedzieć się kim jest A. i aby go lub ją powstrzymać?

O samej fabule mogę napisać, że jest naprawdę wciągająca. Początkowo zasiadając do książki obawiałam się, że rozczaruję się nią, tak jak było przy lekturze „Ciepłych ciał”, jednak śmiało mogę stwierdzić, że akcja i cała ta pogmatwana historia wciągnęły mnie tak bardzo, że zaraz po skończeniu pierwszej części, zakupiłam sobie kolejną.

Wszystko wydaje się być naprawdę dopracowane; każdy szczegół został przemyślany, dzięki czemu czytelnik gdy już już myśli, że rozwiązał zagadkę i wie, kim jest A., nagle musi obejść się smakiem, ponieważ jego domysły zostają rozwiane, a podejrzenia padają na kolejną osobę. Równie interesująca jak zaginięcie Alison, jest historia każdej z dziewcząt i tajemnice, z którymi każda z nich się zmaga.

Co do bohaterek, to jestem jak najbardziej na tak. Postaci są wyraźne, bardzo ludzkie, brak w nich tego znienawidzonego przeze mnie rozmemłania i nijakości. Każda z dziewczyn ma swoje życie, swoje sprawy i bardzo pragnie, aby stworzony przez nie porządek przetrwał cały huragan związany z wiadomościami od tajemniczego bądź tajemniczej A. jednocześnie możemy zaobserwować jak z prawie obcych sobie ludzi, nastolatki znów stają się sobie coraz bliższe, a ich przyjaźń silniejsza, co skłania je ku przemyśleniom, że być może Alison nie była jedynym, co je ze sobą naprawdę łączyło.

Pisząc o bohaterkach muszę również wspomnieć, że przed przeczytaniem książek najpierw trafiłam na serial o tym samym tytule, który oczywiście powstał na podstawie książek. Z serialowymi bohaterkami było różnie: niektóre naprawdę przypadły mi do gustu i naprawdę je polubiłam, inne wydały mi się zbyt mdłe. Mimo to zapadły mi w pamięć tak głęboko, że później przy czytaniu książek nie mogłam odgonić od siebie obrazu ich twarzy. I tak też blond-włosa Spencer na zawsze będzie dla mnie smukłą wysoką brunetką, tak jak Aria zresztą. Muszę też wspomnieć, że nie przepadałam za serialowymi Emily i Arią, były postaciami jak dla mnie zbyt nudnymi, denerwującymi. Natomiast dzięki książce spojrzałam na nie zupełnie inaczej. Aria nie wydawała się już taka irytująca, przeciwnie! Została bardzo dokładnie opisana, ze wszystkimi dziwactwami, dzięki czemu czytelnik naprawdę czuł, że spotyka się z kimś oryginalnym, z indywiduum, a nie z drażniącą, rozpieszczoną dziewuchą. Emily natomiast w serialu była do granic mdła. Z książką jest inaczej, Emily wydała się osobą targaną sprzecznymi uczuciami, do tego trochę samotną i zirytowaną. Natomiast moją ulubioną bohaterką niepodzielnie, tak w książce jak i w serialu, jest Spencer Hastings. Uwielbiam ją pod każdym względem i wydaje mi się, że jej wątek i wątek Arii naprawdę udał się autorce i jest w stanie zaciekawić wszystkich. Spencer jest osobą bardzo inteligentną, pracowitą, zajętą, biorącą udział we wszystkich szkolnych zajęciach i konkursach. Ceni sobie szczerość i racjonalne myślenie. Do tego jest bardzo obowiązkowa, nawet jej strój świadczy o tym jak rygorystycznie podchodzi sama do siebie. Mimo to możemy zobaczyć też drugą twarz Spenz, osobę samotną, szukającą uznania w oczach najbliższych, zagubioną po stracie Alison.

Język i styl, w którym została napisana książka jest naprawdę bardzo przystępny, dzięki czemu skłania do sięgnięcia po tę lekturę nie tylko nastolatki, ale również osoby nieco starsze, które szukają oryginalnych historii z morderstwem i tajemnicami w tle. Poza tym książka jest podzielona na trzydzieści pięć rozdziałów, które zazwyczaj są poświęcone kolejno każdej bohaterce, co sprawia, że historia jest jeszcze bardziej przystępna i przyjemniej się ją zgłębia. Dużym plusem książki jest też jej oprawa graficzna. Okładka jest śliczna i mile cieszy oko; zresztą każda część serii ma przepiękne okładki, które naprawdę przyciągają spojrzenie!

Moje odczucia co do książeczki są jak najbardziej pozytywne i jak już wspomniałam – na pewno sięgnę po kolejne części. Historia bardzo mnie wciągnęła i nie wyobrażam sobie, że mogłabym porzucić bohaterki, zanim rozwiążą zagadkę zniknięcia A. i tego, kto jest autorem tych wszystkich wiadomości, które dostają regularnie. Polecam tę książeczkę nie tylko nastolatkom, ale wszystkim tym, którzy od czasu do czasu mają ochotę na łamanie sobie głowy problemami i tajemnicami, które szukają opowieści o przyjaźni, jednocześnie mając ochotę na morderstwo w tle. Ponadto fani serialu mogę być naprawdę zaskoczeni, gdyż książka przedstawia wiele zdarzeń pominiętych w serialu. Naprawdę zachęcam do sięgnięcia po tę książeczkę.

                                                                    

Kochani moi! Wiem, przepadłam na parę tygodni nie było ode mnie żadnego znaku życia, ale uwierzcie mi – miałam w pracy tak zwany gorący okres i naprawdę brakowało mi na wszystko czasu, a te parę chwil, które sobie wygospodarowałam zazwyczaj przeznaczałam na to, co tygryski lubią najbardziej, czyli na gorący kubas herbaty i kolejne tomiszcza książek (swoją drogą muszę się pochwalić, że czytam kontynuację „Przeminęło z wiatrem”, ponieważ w końcu dostałam przesyłkę). W każdym razie w końcu w pracy trochę spokojniej i mogę poświęcić się znów w pełni czytaniu, recenzowaniu i blogowaniu. Przepraszam Was serdecznie również za to, że nie odwiedzałam Waszych blogów przez ostatnie dwa tygodnie, ale obiecuję, że na dniach postaram się nadrobić zaległości, które w tym czasie powstały. Zresztą zaraz zabieram się za czytanie Waszych notek. Postaram się już nie znikać na tak długi okres i zamieszczać na blogu co najmniej jedną recenzję tygodniowo. Pozdrawiam Was serdecznie i mam nadzieję, że ktoś jeszcze pamięta o blogu Bluszczyka 🙂

Tytuł: „Ciepłe ciała”

Autor:  Isaac Marion

Wydawnictwo: Replika

Liczba stron: 307

Ocena: 7/10

„Zaraza. Klątwa. Tak potężna, tak wygłodniała i tak głęboko wrośnięta w nasze dusze, że nie zadowala się już czekaniem na śmierć.Teraz po prostu sięga i bierze to, czego chce.”   [„Ciepłe ciała”]

Zombie (żywy trup, umarlak) – fikcyjna nieumarła istota popularna szczególnie w horrorach. Słowo zombie pochodzi prawdopodobnie od afrykańskiego zumbi (fetysz w języku kikongo) lub od nzambi (bóg w języku kimbundu)”   [Wikipedia]

Na samym wstępie muszę wspomnieć o tym, że z tym tytułem spotykałam się na wielu blogach i na równie wielu stronach poświęconych książkom. Pozycja ta zdobyła naprawdę bardzo dużo pozytywnych opinii, więc i ja – kierowana ciekawością – zamówiłam tę książeczkę i czekałam z niecierpliwością na przesyłkę. Gdy tylko trafiła w moje ręce nie została z nich wypuszczona dopóki nie dotrwałam do końca. Tak, dotrwać to najlepsze określenie. I zaraz wyjaśnię dlaczego.

O samym autorze mogę napisać niewiele. Jak mówi obwoluta na okładce, Isaac Marion urodził się w 1981 roku, na północnym zachodzie stanu Waszyngton, gdzie mieszka po dziś dzień. Zanim stworzył „Ciepłe ciała” – które są zresztą jego debiutem – wykonywał wiele różnych zawodów, m.in. pracował z dziećmi w rodzinach zastępczych.

Historia opisana w książce jest dość oryginalna. Głównym bohaterem bowiem jest R. R nie jest człowiekiem, ponieważ jest… zombie. R. nie pamięta jak ma dokładnie na  imię, nie pamięta skąd się wziął, jak umarł. Nie posiada wspomnień, ale została mu jakaś cząstka uczuć, które stara się w sobie pielęgnować. Mieszka w raz z innymi zombie na opustoszałym lotnisku, gdzie stary samolot jest jego mieszkaniem. Żadne z zombie nie pamięta w jaki sposób stały się tym, czym są; nie wiedzą skąd się wzięły ani dlaczego są chodzącymi Martwymi. Jednak i Martwi muszą w jakiś sposób utrzymywać swoją egzystencję, a do tego potrzebni są im Żywi, na których polują w opuszczonych i zniszczonych miastach. Dla zombie zjadanie żywych to nie tylko pozbywanie się ssącego, nieprzyjemnego uczucia z żołądków, ale również wchłanianie, smakowanie ich wspomnień, życia, tego co przeżyli i kim byli. To właściwie jeden z niewielu sposobów na to, aby zombie mogły sobie przypomnieć o zwykłych rzeczach, o szczęściu, smutku lub o bardziej przyziemnych rzeczach np. o tym jak smakują truskawki albo hot-dogi, jak to jest czuć zimno czy łzy napływające do oczu. Podczas jednej z wypraw do miasta, R. zjada mózg Perry’ego, młodego i zakochanego w swojej dziewczynie, Julie, chłopaka. Gdy R. smakuje swój łup, inne zombie próbują zabić Julie, ale R. – sam zaskoczony swoją postawą – ratuje nastolatkę i zapewnia jej bezpieczeństwo, zabierając ze sobą na lotnisko. Julie w końcu zaczyna akceptować swojego wybawcę, a R. odkrywa w sobie nowe uczucia. Znajomość tej dwójki zmienia diametralnie wszystko, świat żywych, ale również świat umarłych. Pytanie tylko czy oba te światy zgadzają się na nadchodzące zmiany?

Muszę przyznać, że początkowo byłam bardzo entuzjastycznie nastawiona do tej lektury, ale z biegiem czasu i akcji zmieniłam trochę zdanie.

Książka wydaje się napisana językiem dość przyjaznym, nie wymagającym większego skupienia nad znaczeniem poszczególnych zdań bądź akcji. Brak też jest – jak dla mnie – zbędnych i niepotrzebnych opisów otoczenia i miasta (choć w książce niejako post-apokaliptycznej taki opis mógłby być plusem), można rzec, że opisy są wręcz powściągliwe. Stan ten zmienia się trochę po tym, jak R. spotyka Julie i muszę przyznać, że nie wpływa to dobrze na odbiór książki. W pewnym momencie wewnętrzny monolog głównego bohatera staje się wręcz męczący, ale na całe szczęście po chwili czytelnik może odpocząć trochę od skołowanych myśli zombie, dzięki przyspieszającej akcji. Tak, o samej akcji mogę powiedzieć jedno – leniwa. Ale to w żaden sposób mi nie przeszkadzało, ponieważ tempo akcji było idealnie dostosowane do zmian jakie zachodziły nie tylko w bohaterach, ale również w nowym świecie. Bardzo zaciekawił mnie również pomysł z poznawaniem myśli Perry’ego – R. bardzo często rozmawiał ze zmarłym chłopakiem w swoich myślach. Dzięki temu zabiegowi czytelnikowi wydaje się, że poznał nastolatka w miarę dobrze, mimo żę Perry ginie niemal na samym początku powieści. Co również odebrałam jako plus całej książki, to interesujące rysunki anatomiczne dłoni, głowy, stóp i innych części ciała, zapowiadające kolejny rozdział.

Co do bohaterów, to mogę śmiało stwierdzić, że początkowo spodziewałam się wielkiego romansu, rodem z sagi „Zmierzch”. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że uczucie przedstawione w książce jest delikatne, prawie nieuchwytne, a jednak bardzo ważne. Zarówno dla R. i Julie, jak i dla całego świata.

R. to oczywiście zombie, a jak wiemy z filmów i innych nośników informacji – zombie najczęściej,kiedy nie zajmują się zjadaniem ludzkim organów, kołyszą się z nogi na nogę, chodzą w kółko, zawodzą głośno i żałośnie i wodzą dookoła błędnym wzrokiem. Większość z tych czynności robią też zombie w „Ciepłych ciałach”, jednak R., kiedy nie jest pochłonięty chodzeniem w kółko, słucha Franka Sinatry czy Beatlesów, od czasu do czasu próbuje snuć filozoficzne monologi. Tak, śmiem twierdzić, że to zombie-oryginał. Bo R. to, gdzieś w głębi duszy, delikatny, czuły i pamiętający o swoim człowieczeństwie mężczyzna. Idąc tym tropem być może właśnie dlatego to on poczuwa się do zmiany tego, jaki stał się świat i jakie on sam zajmuje w nim miejsce. R. buntuje się przeciw swojej naturze, chce znów być żywy, chociaż pragnienie to dopiero zaczyna w nim powoli kiełkować.

Z drugiej strony mamy Julie. Młodą buntowniczkę, uratowaną przez zombie. Nastolatka wydaje się być jedynym żywym elementem książki, jak i świata, ukazanego czytelnikowi. Wydawać by się mogło, że tylko ona ma jeszcze nadzieję, na zwalczenie zarazy, która pozwala umarłym powstać z grobów i jako jedyna nie poddaje się i nie czeka, ukryta w miejskim schronie. Spotkanie z R. jest dla niej czymś nowym. Nauczona walczyć z zombie z całych sił, nagle odnajduje w nim przyjaciela. Wydaje mi się, że gdyby nie upór tej dwójki i wpływ Julie na R., to być może nic nigdy nie drgnęłoby w tym mrocznym świecie.

Ważnym problemem poruszonym w całej książce jest człowieczeństwo i to, do czego ono zobowiązuje. Autor nie opisuje wprost skąd wzięły się zombie i cała „zaraza”, ale możemy wyczuć, że głównym sprawcą całego nieszczęścia jest właśnie człowiek. Oto, zdaje się mówić autor, do czego doprowadzi ludzi pycha, nienawiść, kult pieniądza, zazdrość, chciwość, gniew i bezwzględność. Oto, jakie poniesiemy konsekwencje. Pisarz doskonale oddaje stan rzeczy, a jednocześnie pokazuje nam bardzo dokładnie z czym przyjdzie nam żyć, jeśli nasze postępowanie nie ulegnie zmianie lub poprawie. Z drugiej strony książka mówi o tym, aby korzystać z życia i nie czekać bezczynnie na „lepsze jutro”, które przecież wcale może nie nadejść, jeśli sami nie weźmiemy spraw w swoje ręce.

Z jednej strony książka naprawdę mi się spodobała, głównie za sprawą R. właśnie. Jak na zombie jest wielką indywidualnością, postacią oryginalną i nietuzinkową. Polubiłam jego powściągliwe wzruszanie ramionami i to, w jaki sposób przeżywał wszystkie spotkania z Julie i Perrym. Natomiast minusem, jak już wspomniałam, są niekiedy męczące monologi i leniwa, powolna akcja, która nabiera prędkości dopiero pod koniec. Poza tym wizja romansu między zombie a normalną nastolatką mimo wszystko nie przemawia do mnie specjalnie.

Nie mniej jednak poleca tę książkę wszystkim, którzy są ciekawi połączenia dwóch, odmiennych od siebie światów. Jest to książka oryginalna i mogę śmiało powiedzieć, że nie spotkałam się do tej pory z niczym podobnym. A jeśli ktoś by pytał – chętnie zrezygnuję z wszelkich wampirów i wilkołaków na rzecz jednego, wzruszającego ramionami R.

A dla fanów zombie: pozostając w temacie, przypomniałam sobie wszystkie filmy jakie dotychczas oglądałam, których głównymi bohaterami były zombie i muszę przyznać, że chyba mój obraz zombie odbiega delikatnie od tych np. w „Świcie żywych trupów”. A to taka gratka dla fanów współczesnych zombie – znacie tego pana?

Aha, chciałam też napisać, że trwają prace nad filmem opartym na „Ciepłych ciałach”, który to ukarze się już w roku 2012. Zamierzacie oglądać i porównać film z książką?

08. – Sylwestrowo/noworocznie.

Posted: 31 grudnia 2011 in Różne
Tagi: ,

Jako że dziś o północy pożegnamy bieżący rok, a powitamy ten nowy, 2012, chciałam życzyć wszystkim blogerom aby ten nowiutki rok był jeszcze lepszy niż jego poprzednik. Aby te marzenia, które jeszcze nie zdążyły się spełnić stały się rzeczywistością w ciągu trwania nowego roku. Aby wszystkie smutki i problemy pozostały w tyle i abyśmy nabrali do nich dystansu. Aby rok 2012 uświadomił nam, że w życiu liczą się tylko chwile, bo to one są najpiękniejsze. Życzę również aby każdy mógł odnaleźć szczęście, spokój i spełnienie 🙂

Sobie natomiast życzę, aby ten nowy rok był tak świetny jak ten poprzedni, albo nawet jeszcze lepszy! Życzę sobie wytrwałości w pokonywaniu problemów, zawsze dobrego humoru i cierpliwości w prowadzeniu bloga 🙂

Szczęśliwego Nowego Roku, kochani!